Trwa 73. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. Nasz korespondent Adam Kruk wybrał się na "
Passages" – nowy film
Iry Sachsa, ikony kina LGBT+, na który bilety wyprzedały się na pniu. Skąd tak duże zainteresowanie berlińskiej publiczności? Dowiecie się z naszej recenzji.
Recenzja filmu "Passages", reż. Ira Sachs
Wyśnione miłości autor: Adam Kruk
To jeden z największych hitów tegorocznego Berlinale – wszystkie seanse "
Passages" wyprzedały się błyskawicznie. Popularność pokazywanego wcześniej w Sundance najnowszego dzieła
Iry Sachsa wynika zapewne ze specyfiki berlińskiej publiczności, rozsmakowanej w kinie gejowskim, którego reżyser, od lat pokazujący swe filmy na festiwalu, jest ikoną. Nie dlatego bynajmniej, że jej schlebia – choć opowiada bez pruderii i silenia się na "uniwersalność", lubi pokazywać nielukrowany obraz homoseksualnego doświadczenia. Tak było w "
Miłość jest zagadką", gdzie na tapet wziął niełatwe starzenie się i problemy mieszkaniowe, czy w "
Zostań ze mną", dotykającym tematu uzależnienia od chemseksu. I tym razem przygląda się toksycznym relacjom oraz przekroczeniom – także przyzwyczajeń widzów.
Punktem wyjścia "
Passages" jest bowiem odwrócenie popularnego w filmach gejowskich od czasu "
Kochać się" (1982) schematu emancypacyjnego, według którego związany z kobietą mężczyzna, dzięki homoseksualnemu romansowi, odkrywa swoją prawdziwą orientację. Tu grany przez
Franza Rogowskiego narcystyczny reżyser imieniem Tomas zdaje się żyć w zgodzie ze sobą: ma kochającego męża Martina (
Ben Whishaw) – także artystę, lecz dużo stateczniejszego, mieszkają razem w Paryżu, gdzie Tomas kręci nowy film. Na imprezie, mającej uczcić zakończenie zdjęć, poznaje Agathę (
Adèle Exarchopoulos), idą do łóżka. Wracając rano do domu, nie zamierza niczego zatajać przed współmałżonkiem. Ten kwituje całą sytuację stwierdzeniem, że odwala mu po każdym skończonym projekcie i radzi mu, by się wyspał. Jednak okazuje się, że tym razem to coś więcej niż akcja na jedną noc.
Czy Tomas odkrywa swoją tożsamość na nowo? A może to tylko kaprys? Co wybierze? I czy musi wybierać? Tworzy się trójkąt, w którym każdy z wierzchołków będzie cierpieć – układ znany z klasycznej "
Tej przeklętej niedzieli"
Johna Schlesingera przeniesiony zostaje współczesności, choć wyraźnie rozsmakowanej w stylistyce retro. Wystarczy spojrzeć na samochód bohaterów, płyty, których słuchają, wnętrza mieszkań, by zrozumieć, że
Sachs cały jest z kinofilii. Osadzając akcję w Paryżu, składa hołd nowej fali. Prócz całego stylowego anturażu, podobny jest tu też typ bohatera: młody, nerwowy, nie wiedzący, czego chce, prócz tego, by "żyć własnym życiem".
Postać Tomasa zobaczyć przy tym można jako wariację na ulubionego reżysera
Sachsa,
Rainera Wernera Fassbindera – przeklętego twórcę, niszczącego siebie i wszystkich, którzy znaleźli się w jego orbicie.
Rogowski wypada w tej roli zjawiskowo, wprost nie można oderwać wzroku od jego intensywnych oczu, zajęczej wargi, choreografii ruchów – aktor jest też zresztą tancerzem, z czego chętnie korzysta, co widzieliśmy w "
Happy End"
Hanekego czy pokazywanym w konkursie tegorocznego Berlinale "
Disco Boy". Od czasu "
Victorii"
Schippera zdążył wystąpić już u najważniejszych niemieckich reżyserów, teraz przyszła pora na międzynarodową karierę. Wyspecjalizował się – trochę jak niegdyś
Klaus Kinski – w rolach osób niebezpiecznych, intensywnych, na skraju zdrowia psychicznego. I zawsze jest w nich świetny.
Całą recenzję autorstwa Adama Kruka znajdziecie TUTAJ.